Pierwszym celem naszej wyprawy jest zamek w Trokach. Próbujemy auto porzucić na ulicy, ale parkowanie jest płatne, a my nie mamy drobnych do parkomatu. Na szczęście mieszkańcy, bez problemu porozumiewający sie w języku polskim przerobili swoje podwórka na parkingi. Wybieramy ogródek dwóch żywotnych staruszek. (Nasze zadowolenie opuści nas przy wyjeżdzie, gdyż tak naupychają aut, iż cudem udaje sie nam z nimi pożegnać bez strat w ludziach i innych pojazdach, one też wykończone machaniem w celu pokazania jak nalepiej skręcić kierownicą żegnają nas z wyraźną ulgą, życząc szczęśliwej podróży).
Zamek położony jest na wyspie i dochodzi się do niego po drewnianych mostach. Tu trafiamy na pierwszą przeszkodę - rowery wodne, Młodszy przyklejony do przystani chce "tym" pływać i wizyta na zamku przestała kompletnie go interesować. Zbyt pochopnie przekupujemy go obietnicą zakupu pamiątki, gdyż jak sie szybko okazuje 100 litów, które zabraliśmy ze sobą na jednodniową wyprawę nie jest zawrotną sumą.
Zamek niby ładny, ale jakiś "za nowy" i pięknie odbudowany sprawia wrażenie makiety. W środku tłum zwiedzających, więc przesuwamy sie w kolejce. U dzieci największy entuzjazm budzi studnia na dnie, której odkrywają kościotrupa. Niestety pobliskie schodki prowadzą do sklepu z pamiątkami, belitośnie więc na pytanie a co tam jest, odpowiadamy - fabryka kościotrupów. Studzi to entuzjazm naszych latorśli do odwiedzin w tej części zamku. Nam z kolei najbardziej podoba się ekspozycja przedmiotów z "dawnych" czasów: fajek, lasek, porcelany, niezwykle misternie i kunsztownie wykonanych.
W końcu lawirując w celu ominięcia kolejnego straganu z pamiątkami opuszczamy zamek. Po drodze do auta, wiedzeni wyrzutami sumienia kupujemy dzieciakom po lodzie a sobie pierożka karaimskiego, próbując się dowiedząc skąd nazwa. NIestety mimo, iż pani produkująca ten wyrób mówi po polsku, nie bardzo rozumiemy, więc sięgamy do przewodnika i w drodze do Wilna czytamy o Karaimach.